U szczytu sławy cesarze i królowie czcili Ludwiga van Beethovena (1770-1827), jako największego z wielkich. Beethoven stworzył coś więcej niż tylko nowy styl w muzyce. Jego dzieło jest wprowadzeniem ludzkiego życia w świat dźwięków. Odmienił stulecie – po nim nic nie mogło być takie jak przedtem.
Oto znana scena: Beethoven zakończył w 1804 r. pracę nad IIl Symfonią i na karcie tytułowej napisał Sinfonia grande intitolata Bonaparte del Sigre. Louis van Beethoven. Chciał więc zadedykować symfonię Napoleonowi. Jak wielu współczesnych Niemców – np. Klopstock, Schiller, Hölderlin – z daleka z podziwem obserwował rewolucję francuską i powitał w końcu konsula Napoleona Bonapartego jako założyciela nowej republiki. Był rozczarowany i przerażony, gdy dowiedział się od przyjaciół, że Napoleon obwołał się cesarzem Francuzów. Gniewnie wymazał nazwisko znienawidzonego odtąd cesarza i wykrzyknął: „Teraz podepcze wasze prawa i będzie sycił wyłącznie własne ambicje; postawi się ponad wszystkimi, stanie się tyranem!”
Cóż za wystąpienie! Żaden dramaturg nie zaplanowałby go lepiej i wyraziściej. A tak właśnie było. Beethoven myślał, mówił i działał zawsze w ten sposób. Żył w otoczeniu wiedeńskiej szlachty, jego przyjaciółmi byli hrabiowie, książęta i arcyksiążęta, z których hojności korzystał, a przecież uważał się za równego im wszystkim, mówił im wręcz w oczy: książąt jest wielu, ale Beethoven jest tylko jeden. W żadnym wypadku nie starał się im dorównać. Najczęściej chodził w brudnym surducie, nie czesał się, mieszkał w domach, w których właściwie nie powinien nikogo przyjmować. A jednak odwiedzali go najwięksi panowie, a najwytworniejsze austriackie księżne i hrabiny pobierały lekcje muzyki obok stosów niepozmywanych talerzy i filiżanek.
Można by sądzić, że był pierwszym hippisem, który zbłądził do Wiednia początków XIX w. i szokował wytworne towarzystwo ekstrawaganckim zachowaniem. Towarzystwo to jednak znosiło go cierpliwie, wręcz wielbiło, jak kogoś, kogo nie traktuje się zupełnie serio.
W istocie Beethovena traktowano bardzo poważnie i niektórzy mu współcześni przeczuwali, że ten człowiek i jego twórczość to coś zupełnie nowego. Nie była to już muzyka podobna do utworów Haydna czy Mozarta, i jego zupełnie inne zachowanie: bezwzględna, bezgraniczna pewność siebie oraz zawsze obrażająca prawdziwość sądów podkreślały tylko cechy nowe i odmienne.
Dawało się to słyszeć także w muzyce. Urodzony 19 grudnia 1770 r. w Bonn, został wychowany przez ojca, tenora w nadwornym zespole arcybiskupa Kolonii, na cudowne dziecko. W wieku 13 lat był już organistą i skrzypkiem, w 1787 r. arcybiskup wysłał go do Wiednia, aby uczył się tam muzyki u wiedeńskich mistrzów, m.in. u Haydna. W 1792 r. przeprowadził się na zawsze do naddunajskiej stolicy. Rychło zyskał tu sławę i popularność. Bywał w najznamienitszych domach. Bogaci przyjaciele wynagradzali go hojnie za kompozycje, piękne kobiety wielbiły jego geniusz. Mimo to czuł się nieszczęśliwy. Miał dopiero 26 lat i zaczynał – będąc muzykiem tracić słuch. To było straszne. Mając 32 lata napisał w liście do braci, zwanym „testametem heiligenstadzkim”: „O wy ludzie, którzy uważacie mnie za nieprzyjaznego, mrukliwego lub mizantropa, jakże jesteście niesprawiedliwi. Nie znacie ukrytej przyczyny tego, co jest tylko czczym pozorem. Moje serce i moje zmysły od dzieciństwa skłaniały się ku czułym uczuciom życzliwości; zawsze dążyłem do wielkich czynów. Ale pomyślcie tylko, że od 6 lat trapi mnie nieuleczalna choroba…”